wtorek, 16 września 2014

Bobotov Kuk [Durmitor] - Syndrom niezdobytego szczytu


Przeczytajcie relację, którą napisała Katarzyna Rafa, ze swojej wyprawy do Czarnogóry na szczyt Bobotov Kuk w pobliżu Durmitoru.

Bobotov Kuk

Syndrom niezdobytego szczytu

Durmitor. Czarnogóra. Budzę się z przemarzniętymi stopami. Pomimo dwóch par skarpetek. 30 stopni, jakie zapowiadano, gdy wyjeżdżaliśmy z Polski, brzmią teraz równie abstrakcyjnie jak atak kosmitów. Jeszcze przez chwilę próbuję zasnąć, ale dzień powoli wstaje i powoli wygrzebuję się z namiotu. Powiedzieć, że camping IVANDO w Žabljaku powoli budzi się do życia byłoby lekką przesadą. Camping jest pogrążony w głębokim śnie. Poza nami do wyjazdu szykują się tylko jedni biwakujący, którzy pakują się do samochodu na niemieckich rejestracjach. Jest jeszcze dozorca campingu. To on nas wczoraj kwaterował. Nieogolony, w gumiakach i koszuli flanelowej przygotowuje się do wypasu krów. Przypomina o prawdziwym charakterze tego miejsca, bo leżący u stóp Durmitoru Žabljak wręcz ocieka turystami i przywołuje skojarzenia z naszym Zakopanem. Nic dziwnego, jest to najwyżej położone miasto w Czarnogórze. Na szczęście wielu spośród tych turystów to wystarcza i nie ruszają wyżej.

Mapa Bobotov Kuk


Dziś jest zimno i mgliście. Mgła osłania góry. Po campingu pałętają się miejscowe psy. Jeden z nich – czarna, mała suczka - kręci się koło nas licząc na coś do jedzenia. Ruszamy ze sporym opóźnieniem. Nie do końca spakowani, nie do końca pewni czy gdzieś dojdziemy. Mgła podniosła się lekko, ale wciąż pogoda jest niepewna. Nawet przy dobrym widoku nie widzielibyśmy stąd Bobotova. Bobotov Kuk, najwyższy szczyt Durmitoru, ma 2 523 metrów wysokości i jest celem naszej wędrówki. Dla niektórych z nas to druga wizyta w tych górach i druga próba zdobycia Bobotova, pieszczotliwie nazywanego Bobem lub też Bobkiem. Robi się co raz cieplej. Szlak prowadzi nas na razie wzdłuż Jeziora Czarnego. W zasadzie to lekka nadinterpretacja oznaczeń. W Durmitorze, którego tablice informacyjne chwalą się, że to najlepiej oznaczone pasmo w Europie, każdy szlak prowadzi właściwie wszędzie. Każdy jest czerwony. Mnóstwo czerwonych kropek wije się przez góry. Dlatego nie powinno być zaskoczeniem, że po około półtorej godziny marszu obeszliśmy jezioro dookoła, a do Boba nie przybliżyliśmy się ani odrobinę. Ruszamy więc w inną stronę. Mapy Durmitoru w sklepach czy informacji turystycznej nie uświadczysz. Są tylko niedokładne tablice informacyjne na szlakach. Przynajmniej na razie, tu na dole. Wyżej jest już inaczej. W końcu wychodzimy na właściwą drogę. Przy starym młynie kolejna mapa i tablica informacyjna. Bobotov Kuk – 5.5h. No cóż idziemy, choć droga wydaje się niepewna. A pies z nami. Na razie na szlaku spotykamy wielu turystów. Tłok może mniejszy niż w Tatrach, ale wciąż nie jest to upragniona cisza. Jest coraz cieplej, coraz wyżej, coraz więcej skał, przestrzenie coraz większe, a szlak oznaczony coraz gorzej.

Durmitor

2 godziny marszu i wchodzimy w skalisty wąwóz pełny owiec i baranów. Jest ich tu kilkadziesiąt. Nawołują się nawzajem. Chyba mogę tak powiedzieć, bo ich beczenie przypomina ludzkie głosy. Wszystkie zmierzają w jednym, jedynie sobie znanym kierunku, za przywódcą stada. Dokąd idą? Jest za późno by wychodziły na pastwisko, za późno, by z niego wracały. Dość szybko przestaje być to tajemnicą. Duża polana, pośrodku na pieńku siedzi pasterz. Nawołuje swoje owce wykrzykując kilka słów. Zbyt mało, by określić język. Prawdopodobnie jest to czarnogórski, ale może być to też serbski lub chorwacki, które są powszechnie używane w Czarnogórze. Na szczęście wszystkie te języki są językami słowiańskimi, więc dogadanie się z pasterzem nie stanowi problemu. To on pierwszy do nas zagaduje, bo pies, który towarzyszy nam od początku wyprawy, okazał się psem typowo zaczepno- obronnym. Najpierw zaczepia owce, a potem przed nimi ucieka. Nie przyznajemy się do psa. Nie jest nasz, odpowiada sam za siebie. Ale i tak chowa się za nami. Pasterz opowiada nam o owcach. Właśnie karmi je solą, to wręcz rytuał. Pasie się ich tu 200 od maja do września. Stanowią swoistą atrakcję turystyczną. Piętnaście minut drogi stąd znajduje się bacówka. Kupujemy tam owczy ser za 3 euro (choć Czarnogóra nie jest jeszcze w Unii, samowolnie przyjęła je jako swoją walutę). Jest bardzo suchy i zupełnie niesłony. Ale zawsze to jakieś pożywienie na dalszą drogę. Bacówkę, jak całe pasmo, odwiedzają głównie zagraniczni turyści. Dla miejscowych góry stanowią źródło utrzymania. Świadczy o tym między innymi fakt, że ścianę zdobi odręcznie zrobiony napis na kawałku kartonu - „BEER – 2EU”. Podobnie kosztuje puszka coli. Cena wydaje się niebotyczna, ale należy wziąć pod uwagę, że przedsiębiorczy pasterz musiał je wtachać na górę własnoręcznie, a w pobliżu nie ma żadnych ludzkich siedlisk, więc zachodni turyści w drogich ciuchach i ze sprzętem, z którym nie bardzo wiedzą co zrobić, chętnie zapłacą każdą sumę za chwilę odpoczynku.

Bacówka to właściwie trzy domki. Przypomina tatrzańskie schroniska z początku ubiegłego stulecia. Z ciekawości zerkam do pierwszego domku, z którego odbywa się handel, a w którym na co dzień nocują pasterze. W środku jest ciasno. Wszystko – legowiska, półki, krzesła – wyłożone owczymi futrami. Na środku wiadra i inne sprzęty do produkcji sera, piecyk. Nieprzyjemny zapach. Więcej nie widzę, bo drzwi zasłonił mi pasterz, od którego właśnie kupujemy ser. Wielkie chłopisko w koszuli flanelowej, zarośnięty. Mówi łamanym angielskim z domieszką rosyjskiego. Drugi domek to magazyn, drzwi są otwarte (albo w ogóle ich nie ma), ale wejść się nie da, bo wszystko zawalone futrami. My zatrzymujemy się, żeby zjeść i zagotować herbatę, w trzecim. Nic tu nie ma poza niewysokim podestem, na którym można przysiąść lub położyć się w nocy i wydrapanymi w drewnianych ścianach pamiątkami po turystach. Można tu chyba znaleźć wszystkie języki Europy. Zostajemy trochę dłużej niż planowaliśmy, bo nad wąwozem zaczynają się zbierać ciemne, burzowe chmury. Czekamy, ale nic się nie dzieje. Pogoda znów się poprawia. Ruszamy dalej, pies gdzieś zniknął. Ogromna przestrzeń, wyschnięte jezioro, stroma ścieżka - idziemy gęsiego. W pewnym momencie ścieżka wśród skał przekształca się w rumor skalny i znika. Tu z pomocą pojawia się psina. Widać, że to nie pierwsza jej wyprawa po Durmitorze. Bez trudu znajduje ścieżkę wśród kamieni. Pniemy się w górę. Godzina marszu, może dwie i pogoda znów się psuje. Burzowe chmury nie odpuszczają i kroczą za nami. Pies znów zniknął. W końcu zatrzymujemy się na rozstaju dróg. Rozstaje to w zasadzie kamień pośrodku stromej polany, a na nim wymalowane strzałki w dwóch kierunkach. Po prawej jaskinia lodowa, po lewej Bobotov Kuk. Po chwili wahania wybieramy drogę w lewo. Boba jeszcze nie widać stąd, ale bardzo chcemy go zdobyć. Nie uszliśmy za daleko. Po chwili słychać grzmoty, na niebie pojawiają się pierwsze błyskawice. Na tej ścieżce już prawie nie ma turystów. W tym miejscu Durmitor jest dziki i opustoszały. Znajdujemy jaskinię. Na tyle dużą, że ściśnięte ze sobą 8 osób jest w stanie tam przeczekać ile będzie trzeba. Jeszcze dobiega do nas pies, jest już cały mokry i merda ogonem. Pływała czy dopadł ją deszcz, tego nie wiemy. Zaczęła się burza. Siedzimy w jaskini. Gdzieś koło nas uderzył piorun urywając spory głaz ze skalnej ściany. Pies, który nie wiadomo kiedy otrzymał imię Dziubka, cały się trzęsie. Przejaśnia się? Nie, to tylko białe skały. Więc siedzimy. Ta mruczy, ten beczy, tamten nuci. Dobry moment na rozmowy o życiu i śmierci, dobry moment na najgłupsze słowne gry, jakie kiedykolwiek poznaliśmy. Krótkofalówka nie działa. Gotujemy herbatę, burza grzmi. Gdy w końcu po niecałej godzinie się przejaśnia, miło jest wstać. Miło rozprostować nogi i inne części ciała obolałe od siedzenia na kamieniach.

Powinniśmy zawrócić, ale nie robimy tego. Znów w drodze. Kończy się roślinność. Idziemy wśród niewysokich traw i skarlałych krzaków, powyżej nas już tylko skały. Gdzieś po nich skacze sobie kozica. Wychodzimy na ścieżkę skąd już widać Bobotova. Tu mijają nas turyści, którzy okazują się dawnymi znajomymi jednego z nas. Dawno już nie spotkaliśmy żywego ducha. Tu też ekipa się rozdziela. Połowa wraca do Zabljaka, dalej ruszamy już w pomniejszonym składzie. Idziemy szybko, nie zatrzymując się nawet na moment. Za nami burza, przed nami mgła i Bobotov. Ciężko zawrócić, gdy niezdobyty szczyt jest tak blisko. Trawa powoli znika i przekształca się w ogromną skalistą pustynię. Ostatnie źdźbła trawy przykryte są śniegiem. Dalsza droga prowadzi po ogromnych głazach - między nimi głębokie rozpadliny. Skaczemy z kamienia na kamień. Nie widzimy nic dookoła, mgła. Dziubka idzie z nami choć prosiliśmy, żeby wróciła, choć próbowaliśmy ją przegonić, zgubić, nic nie podziałało. Teraz jest nam z nią raźniej. Znajduje łatwe przejścia, wyprzedza nas, a potem patrzy, czy się nie zgubiliśmy. Jesteśmy sami w morzu mgły. Widać, że to rzadko odwiedzanie miejsca. Skały są bardzo kruche, ale za to niesamowicie ostre i szorstkie. Prędzej ułamią się niż się na nich poślizgniesz. Wdrapaliśmy się na przełęcz. To stąd wyprawa zawróciła trzy lata temu. Szczytu nie widać we mgle. Nie widać też niczego co jest pod nami. Nie wiemy, gdzie zaczyna się skarpa, ani jak wysoko jesteśmy. Zrzucamy plecaki. Na szczyt zostało piętnaście minut. Wąziutka ścieżka prowadzi między kamieniami. Kamienie obcierają i kaleczą nam nogi. W pewnym momencie szlak się urywa. Stoimy na skraju przepaści. Ale nie jest to szczyt. Powyżej nas prawie pionowa ściana, a na niej uchwyty do lin. Już tak blisko. Jak to mówią - prawie czyni różnicę. Pies wspina się korzystając z w zasadzie nie zauważalnego pochylenia i małych wyrw skalnych. Jeżeli pies może, to i my. Wspinaczka idzie ciężko, skały się kruszą i kaleczą przemarznięte ręce. (Następnym razem trzeba pamiętać, że rękawiczki to konieczność). Nie mamy ubezpieczenia, więc o wiele trudniej jest nam znaleźć pewny i bezpieczny uchwyt.

W końcu na szczycie.

Bobotov Kuk Mapa

Przykryta kamieniami leży tu metalowa, mocno zardzewiała skrzynka, koło niej drzewiec z różnymi proporczykami, piórami i wstęgami. Otwieramy pokrywę - w środku pamiątki po zdobywcach i szary zeszyt – księga pamiątkowa. Pozostawiamy po sobie ślad – miniaturowy krzyż harcerski i naszywka z polską flagą (takich jeszcze tu nie ma). Na szczycie jest zimno, wieje wiatr. Temperatura ok. 10 stopni. Na chwilę rozstępują się chmury, ukazując nam bajeczny widok. Daleko pod nami zielone pagórki, między nimi polodowcowe, czyste jeziora. Durmitor, nad którym króluje Bobotov Kuk. Przy zejściu znów pomocny okazuje się pies. Idziemy w ślad za nim i znów jesteśmy na szlaku. Znów idziemy wąską ścieżką. Znów na przełęczy... Dopiero teraz patrzymy do góry, dopiero teraz zaczynamy myśleć. Głodni, przemarznięci, bez sprzętu i łączności... Nie było to ani mądre, ani odpowiedzialne. Powinniśmy byli już wcześniej zawrócić. Syndrom niezdobytego szczytu.

Zbieramy nasze plecaki. Chowamy się za nasypem skalnym. Gotujemy herbatę, jemy drożdżówki (Dziubce należy się spory kawałek), a właściwie jedną drożdżówkę, która ostałą się od początku podróży. Schodzimy. Znów skały, znów śnieg, znów pusto, znów ścieżka, znów polana, znów jaskinia. Po niecałych dwóch godzinach jesteśmy już pod bacówką. Noc zapada w momencie, ostatnie metry pokonujemy po ciemku. Po ciemku znów kupujemy owczy ser. Poza nim nie mamy już nic do jedzenia. Miło znów zobaczyć ludzi. W bacówce nocują jacyś turyści, zapraszają nas do ognia, proponują nocleg. Grzecznie dziękujemy, ale odmawiamy. Chcemy wrócić na camping jeszcze dziś. Grzejemy się chwilę przy ogniu. Wyjmujemy czołówki i ruszamy w dalej. Tamci nie do końca wierzą, że naprawdę chcemy iść po nocy. Gdy opuszczamy krąg słyszymy jeszcze za sobą ostrzeżenia i życzenia dobrej drogi. Nad Durmitorem zapadła noc. Chmury przewiało wyżej, nic więc nie zasłania światła księżyca. Gasimy latarki, noc jest jasna. Nocni mieszkańcy gór wychodzą z ukrycia. Spod naszych nóg co rusz uciekają żaby, w trawach słychać szelest. Dziubki nie widzieliśmy już od dawna. Prawdopodobnie przyjęła zaproszenie i została na noc w bacówce. Po godzinie marszu zbliżamy się do Zabljaka. Góry tracą swoją dzikość, mijamy dość dużą i dość głośną wycieczkę z Francji. Najtrudniejszy zawsze jest ostatni odcinek. Dłuży się w nieskończoność. Każdy myśli już tylko o swoim śpiworze. Docieramy na camping, gdzie czeka na nas ciepła kolacja. Wszystko do mnie dociera przez pół. Spać. Mechanicznie jem, mechanicznie idę pod prysznic i mechanicznie kładę się spać. Zasnęłam chyba od razu.

Autor: Katarzyna Rafa

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

dzięki za ten tekst. Naprawdę się przydał :)
Kamil